„Noc bez
gwiazd” to druga i ostatnia część „Kroniki Upadłych” pióra Petera F. Hamiltona.
Część pierwsza „Otchłań bez snów” była nienajgorszą, lekką i przygodową
historią z elementami fantastyki socjologicznej. Docelowym odbiorcą tej książki
był młodszy lub bardziej wyrozumiały czytelnik, który będzie w stanie przymknąć
oko na niektóre uchybienia lub czytelnik łaknący przede wszystkim zwartej akcji.
Ostatecznie „Otchłań bez snów” to taki rozrywkowy średniak. „Noc bez gwiazd”
niestety cierpi na niewdzięczny syndrom drugiej części.
„Noc bez
gwiazd” to bezpośrednia kontynuacja „Otchłani bez snów”. Akcja rozgrywa się około
dwa wieki po wydarzeniach z pierwszej części. Książka ta ma zgoła podobne
elementy, co poprzedniczka, ale dochodzą tutaj motywy kryminalne, sensacyjne i
momentami szpiegowskie. Stężenie fantastyki naukowej w tej fantastyce naukowej jest
nieco mniejsze, niż poprzednio, co znajduję nieco irytującym, bo i w „Otchłani
bez snów” nie było tego wcale tak wiele, jak się na początku spodziewałem. O
ile w pierwszej części Hamilton musiał nakreślić przed czytelnikiem konkretny
świat przedstawiony, nadać mu jakiś status
quo, ugruntować prawa ontologiczne nim rządzące i utkać bohaterów, tak w
drugiej mógł już wykorzystać wszystko to, co zbudował do tej pory. Wówczas jego
zadaniem byłoby tylko poprowadzić czytelnika do wielkiego finału zamykającego
„Kroniki Upadłych”. Niestety Hamilton częściowo porzuca bohaterów i wątki z
pierwszej części. Trochę szkoda, bo niektóre postacie były całkiem sympatyczne
i zdążyłem się do nich przyzwyczaić, a ich nieobecność przyczynia się do spadku
poziomu „Nocy bez gwiazd”.
Rewolucja
Slvasty na Bievenido, u której fundamentów leżały takie szlachetne idee jak
wolność i równość obróciła się wniwecz i stworzyła jedynie kolejną dyktaturę,
co jest dość ironiczne, biorąc pod uwagę fakt, jak wielką ofiarę poniósł sam
Slvasta. Planeta wciąż pogrążona jest w wojnie z Upadłymi, dodatkowo zaistniał wewnętrzny
podział miedzy „prawdziwymi obywatelami”, (to znaczy takimi, którzy wierni są
systemowi i nie kwestionują narzucanych przezeń zasad) a eliciarzami. Eliciarze
są genetycznymi spadkobiercami kolonistów ze Wspólnoty, co pozwala im korzystać
ze strzępów zaawansowanej technologii. W tym układzie społecznym militarystyczno-ksenofobiczne
etyki rządu Bievenido nie prowadzą do niczego dobrego. Skostniała elita
bardziej obawia się utraty władzy, niż zagłady całej planety, tajna policja w
nieudolny sposób ściga nie te osoby, co trzeba, a tymczasem prawdziwy
przeciwnik rośnie w siłę. Tak mniej więcej prezentuje się sytuacja.
W kwestii
bohaterów trudno powiedzieć, aby były to dobrze skrojone charaktery. To po
prostu postaci o określonych zespołach atrybutów i niezbyt wiarygodnych
motywacjach. Dodatkowo wzajemne relacje miedzy postaciami nie prezentują się
jakoś szczególnie, dlatego też śledzenie perypetii bohaterów jest mało
satysfakcjonujące. Gdyby Hamilton więcej uwagi poświecił portretom
psychologicznym byłby w stanie wykrzesać z wzajemnych relacji postaci
autentyczne dramaty. Niestety kreacje postaci są mocno spłycone, a na dramaty
nie ma miejsca. Ale to nie jest tak, że miedzy bohaterami nic się ciekawego nie
dzieje – dzieje się owszem, ale jest to pokazane po łebkach, brak tym sytuacjom
autentyczności i emocjonalnego ciężaru. Rzeczy te mają potencjał, ale niestety
niewyzwolony, wymagają doszlifowania.
Dręczy też
pozorna zmiana statusu quo w świecie
przedstawionym. Jednym z większych wątków w części pierwszej są dążenia
bohaterów do dokonania przewrotu politycznego, obalenia złej władzy i
wprowadzenia nowej – demokratycznej. To oczywiście się udaje, ale zmiana ta
jest tylko pozorna, bo wymarzona demokracja szybko się radykalizuje i staje się
mniej więcej tym samym, co niedawno obaliła. Z tego powodu świat przedstawiony
wraca do punktu wyjścia, a cokolwiek działo się w części pierwszej w wątku
politycznym jest bez sensu – rewolucja nic nie dała, a cała planeta nadal tkwi
w takim samym, jeśli nie większym impasie.
Coś, co
przy pierwszej części wydawało się szczegółowością autora względem elementów
świata przedstawionego eskalowało, ale w niedobrym kierunku. Hamilton zamiast
sensownie i w rozsądnym tempie pchać fabułę do przodu skupia się na rozwlekaniu
książki. Autor rozciąga i sztucznie powiększa powieść serwowaniem czytelnikowi
mało znaczących opisów i głupotek, które zdają się do niczego nie prowadzić, a
przez to czytanie „Nocy bez gwiazd” robi się odrobinę niewdzięczne. Dorzućmy do
tego łopatologiczną ekspozycję, którą operuje autor, a przepis na częste
odkładanie książki mamy gotowy. Hamilton momentami traktuje swojego odbiorcę
jak głupca, wyjaśniając mu rzeczy trywialne i elementarne. Mówię tu o
momentach, w których Hamilton pokazuje jakieś działanie bohatera, a następnie
tłumaczy, po co bohater to robi, podczas gdy jest to oczywiste, lub można się
tego domyślić z kontekstu w mniej niż pół sekundy.
Mam też
zarzut ontologiczny. Spostrzegłem, że osoby będące w posiadaniu technologii
Wspólnoty, która niemal czyni z ludzi bogów, nie korzystają z niej w racjonalny
i sensowny, z punktu widzenia fabuły sposób. Hamilton pomnaża też tanie chwyty
i w trochę fałszywy sposób buduje napięcie. Autor nierzadko stawia bohaterów w
sytuacji pozornie bez wyjścia, co pozawala poczuć odrobinę emocji, ale szybko wychodzi
temu naprzeciw i w ostatniej chwili ktoś lub jakiś niesamowity zbieg
okoliczności ratuje protagonistom skórę. Po paru takich zabiegach „Noc bez
gwiazd” czyta się z przeświadczeniem, że co by się nie działo, głównym bohaterom
reprezentującym dobro nic nie zagraża, a wszelkie późniejsze próby postawienia tych
postaci w trudnej sytuacji spalą na panewce. Stąd sporo w „Nocy bez gwiazd”
fałszywego dramatyzmu i sztucznie rozdętych dylematów.
Ponadto
rzadko, bo rzadko, ale wydarzenia toczą się trochę jak w niezbyt rozgarniętej powieści
dla młodzieży: w sposób przewidywalny i infantylny. Pozytywem jest natomiast,
że dzieje się dużo i dość intensywnie, ale autor ma niepokojącą tendencję do
zbyt szybkiego zamykania lub ucinania wątków. Wątki w powieści nie zdążą
jeszcze nabrać tempa i sensu a już zastępowane są nowymi lub porzucane. Sceny
erotyczne zaś są… no cóż, w porządku. To znaczy nie są specjalnie zmysłowe, ale
też nie budzą zażenowania. Wadą jest jednak ich nadmiarowość. Seks w tej
powieści pojawia się z niepokojącą częstotliwością, co trochę odziera te sceny
z odrobiny magii. Nadziewając się na kolejną porcję erotyki możemy zacząć w
końcu przewracać oczami.
Hamliton ma
też tendencję do traktowania rzeczywistości w sposób czarno-biały. Główni
bohaterowie reprezentujący dobro prezentują się trochę sztampowo, jako
rozgarnięci idealiści, natomiast stojący do nich w opozycji funkcjonariusze
tajnej policji i przedstawiciele rządu, postrzegający bohaterów za zagrożenie z
powodu silnie zakorzenionej ksenofobii pokazani są trochę jako ślepi na fakty, bezmyślni
kretyni uparcie brnący w zaparte, niemal niezdolni do zrewidowania swoich
poglądów. Metody działania funkcjonariuszy państwowych zaś przypominają trochę te
stalinowskie. Reprezentantem tego nurtu jest kapitan Chaing, funkcjonariusz
Ludowego Regimentu Bezpieczeństwa, który z fanatycznym oddaniem tropi Upadłych.
Z początku bohater ten zdaje się robić to z pobudek idealistycznych, wygląda na
to, że czuje powołanie do tej pracy, co stawia go w dość pozytywnym świetle,
ale w pewnym momencie wpada na zły trop i wkrótce poznajemy nieco mroczniejszą
stronę Chainga, którego kreacja ostatecznie zostaje zrehabilitowana. Jego
towarzyszką a zarazem kochanką jest kapral Jenifa, która zdaje się realizować
archetyp femme fatale. Relacja tej
dwójki jest dość specyficzna, momentami toksyczna i niemoralna, to znaczy jest
jakaś, w przeciwieństwie do reszty postaci. Chaing i Jenifa to chyba najlepsze,
co ma ta powieść do zaoferowania na płaszczyźnie bohaterów, ale to wciąż nie są
charakterologiczne wyżyny.
Być może
ktoś zechce poczynić mi zarzut, że zbyt surowo oceniam tę książkę, bo to
przecież space opera, a te nierzadko skupiają się na frywolnych podróżach
bohaterów w najdalsze zakątki galaktyki, zawierają wątki wojenne, przygodowe,
obyczajowe, upraszczają kwestie naukowe, skupiają się na romansach i relacjach
miedzy postaciami, które mogą być nawet najdziwaczniejszymi obcymi. To wszystko
prawda – space opery nie mają obowiązku być szczególnie ambitnymi, w kwestiach
naukowych szczególnie. One mają bawić czytelnika, ale moim zdaniem, aby robić to
dobrze muszą operować wyraźnymi bohaterami, skupiać się na ich wzajemnych
relacjach oraz przedstawiać czytelnikowi głębokie emocje przeżywane przez
tychże bohaterów na tle podróży międzygwiezdnych, ekspedycji, wypraw, wojen czy
gwałtownych przemian społecznych.
„Otchłań
bez snów” oraz „Noc bez gwiazd” istotnie pokazują obcy świat i kulturę w
trakcie burzliwych zmian społecznych i politycznych, kulturę dodatkowo stojącą
w przededniu wojny z obcą cywilizacją, ale problem w tym, że oglądamy to
wszystko oczami bohaterów, a ci nie są specjalnie przekonujący. O ile w
„Otchłani bez snów” portrety psychologiczne zdały mi się całkiem poprawne, tak
w „Nocy bez gwiazd” mocno kuleją i trudno brać do siebie to co dzieje się ze
światem przedstawionym. W „Nocy bez gwiazd” mamy dualizm – postaci w większości
są spolaryzowane na dobro i zło, co jest płytkie i naiwne, ponieważ świat nie
jest czarno-biały. Jedynym wyjątkiem są kapitan Chaing i kapral Jenifa, ale to
tylko dwie postaci, a w książce Hamiltona bohaterów jest kilkunastu.
Podsumowując
„Noc bez gwiazd” to niezbyt udany sequel,
który ma szansę spodobać mniej marudnym czytelnikom, ale z pewnością nikogo
nie wgniecie fotel. To takie fantastyczno-naukowe, niezobowiązujące intelektualnie
czytadło dla niedzielnych czytelników i młodzieży.
Za
możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!
Źródła:
1. Hamilton
P. Noc bez gwiazd. Poznań, 2019.
2. Hamilton P. Otchłań bez snów. Poznań, 2017.
2. Hamilton P. Otchłań bez snów. Poznań, 2017.
Prześlij komentarz
0 Komentarze