Wolkryni to starożytna rasa obcych, która z centrum galaktyki zmierza ku jej rubieżom. Nie wiadomo, co pcha okręty wolkrynów na obrzeża, ale ich podróż trwa od tysiącleci. Tropem rzeczonych obcych rusza cud techniki, wynajęty statek kosmiczny „Żeglarz Nocy” wraz z kilkuosobową załogą tęgich umysłów. Maszyną dowodzi kapitan Royd, gość spoza ekipy badawczej, ukryty gdzieś na statku, komunikujący się z pozostałymi załogantami jedynie za pośrednictwem hologramu. Kim albo czym jest Royd i dlaczego tak skrzętnie unika pozostałych podróżników? Czy dziwne zachowanie jednego z załogantów – telepaty – jest jakoś powiązane z prawdziwą tożsamością Royda, która owiana jest tajemnicą? Dlaczego wszystko nagle zaczyna się komplikować? Tytułowi „Żeglarze Nocy” otwierają ten zbiór tekstów. W tym opowiadaniu Martin proponuje czytelnikowi opowieść, z pozoru, o pierwszym kontakcie, ale tak naprawdę mamy do czynienia z horrorem science-fiction, a główną rolę gra tutaj postać samego kapitana Royda. Na początku nic o nim nie wiemy, z czasem dowiadujemy się coś niecoś, ale Martin skutecznie zasiewa w czytelniku ziarno zwątpienia. W obliczu pewnych faktów zaczyna się myśleć, że Royd co najmniej, nie mówi załodze wszystkiego, a sama załoga z czasem zdaje się popadać w paranoję. Wówczas atmosfera na pokładzie gęstnieje, robi się dziwnie, mrocznie i ciasno. I tutaj wchodzi dobrze dawkowane napięcie i groza wynikająca z luk informacyjnych. Martin doskonale potęguje grozę faktem, że akcja dzieje się na zamkniętym statku kosmicznym – metalowej puszcze, z której nie ma ucieczki, bo otaczają ją miliardy kilometrów próżni, a cokolwiek się wydarzy to bohaterowie będą zdani tylko na siebie.        

„Skrzynka obejścia” podejmuje zgoła inny temat. To opowiadanie wonieje trochę socjologiczną fantastyką naukową i zasadza się po części na pytaniu „co będziemy robić z naszymi zmarłymi w odległej przyszłości?”. Czy będziemy ich grzebać? Palić? Ładować do kontenerów i wystrzeliwać w kosmos, żeby nie zajmowali miejsca na planecie, a może będziemy ich ciała przerabiać na nawóz, żeby ten użyć potem w rolnictwie? Nic bardziej mylnego! Będziemy gonić ich do roboty!, zdaje się odpowiadać autor! Otóż Matt Kabaraijian to operator trupów, który w życiu trudzi się wydobywaniem z pobliskich jaskiń drogocennych kamieni. Pomagają mu w tym rzeczone trupy, które zdalnie kontroluje własnymi myślami za pośrednictwem wszczepionej w martwe mózgi technologii. To koncept szalony i genialny jednocześnie, ale także wskazujący, z jednej strony, na wysoki pragmatyzm osób, które zdołały go urzeczywistnić oraz ich niskie standardy moralne. Chyba w niemal każdej kulturze czy religii na świecie istnieje taki konstrukt kulturowy jak „szacunek dla zmarłych” lub „szacunek dla zwłok”. I tak, niekiedy słyszy się o dziwacznych obrządkach pogrzebowych np. dzikie plemię Fore zamieszkujące Góry Wschodnie w Papui-Nowej Gwinei miałoby uprawiać rytualny kanibalizm na swoich zmarłych aż do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, ale cokolwiek czynili, prawdopodobnie czynili to z powodu tego konstruktu kulturowego. W „Skrzynce obejścia” Martin zdaje się całkowicie wyłączać jakąkolwiek ideę szacunku dla zmarłych z funkcjonowania. Zmarli nawet po śmierci nie zaznają spokoju, bo ich martwe już ciała adaptowane są na tanią siłę roboczą, co równa się z ich zbezczeszczeniem – podług standardów moralnych większości ówcześnie żyjących ludzi, wyznających określone wartości kulturowe, społeczne, czy religijne. Idąc tym tropem; autor stawia w tekście założenie, że przyszłość gatunku ludzkiego będzie odarta z zasad moralnych, większy nacisk położy się na pragmatyzm i mądre dysponowanie dostępnymi zasobami, niż poszanowania dawniej istniejących imperatywów, które same w sobie nie mają żadnej wymiernej wartości. Mówiąc wprost: czeka nas bezlitosny materializm, który zgniecie każdego, kto będzie miał skrupuły. Na komentarz zasługuje także ekonomiczny aspekt operatorów trupów. Zombi nie je, nie pije, a chodzi i żyje, jego praca i utrzymanie nic nie kosztuje przez co prawdopodobnie byłby lepszym wyborem dla hipotetycznych pracodawców przyszłości. Wybór ten jednak wpychałby najuboższe klasy społeczne do jeszcze większej nędzy i prawdopodobnie przyczyniłby się do pogorszenia standardów życia u wszystkich innych klas czy grup zawodowych. Koncept pracującego zombi, jakkolwiek szalony i wymykający się prawom ontologicznym naszej rzeczywistości, można odnieść do naszego życia, na przykład do kas samoobsługowych i wszystkich innych maszyn, fabryk czy automatów sterowanych przez programy komputerowe, które zastąpiły ludzi np. w sektorze usług. Niemniej! Koncept pracującego zombiaka, na dodatek sterowanego telepatycznie całkowicie skradł moje serce!           

 „Weekend w strefie wojny” opowiada… no cóż… o wojnie. Ale nie takiej prawdziwej, tylko symulowanej. Andrew Birch, który zwykle weekendami gra w tenisa postanawia nieco urozmaicić swój wypoczynek i pochopnie udaje się do „strefy wojny”. Jego świadomość zostaje załadowana do cyfrowego konstruktu, który jest nieodróżnialny od rzeczywistości a wszystkie uczucia i wrażenia są odbierane przez gracza, jakby były całkowicie prawdziwe. Andy dostaje mundur, karabin i rusza do strefy działań militarnych wraz z innymi graczami. Sugestywna narracja pierwszoosobowa nadaje tej opowieści dynamiki i uwiarygadnia ją przed czytelnikiem. Osią jest sam Andy i jego emocje, Andy, który niemal natychmiast żałuje tego, że dał się załadować do tego wirtualnego środowiska, ponieważ najzwyczajniej stroni od przemocy, boi się strzelać do innych, boi się bólu, a wszystko to co dzieje się w symulacji jest dla niego mocno niepokojące, straszne i trudne do zniesienia. Coś, co najwyraźniej na początku zapowiadało się jako dobra zabawa prędko zmieniło się w koszmar. Andy, mimo majaczącej na tyłach świadomości przebywania w symulacji, doświadcza jej całym sobą. Martin w tym tekście bierze na warsztat przynajmniej dwa zagadnienia. Pierwsze to percepcja. Zadałbym tutaj pytanie następujące: czy to, że coś nie dzieje się naprawdę oznacza, że związane z tym emocje są nieprawdziwe? „Weekend w strefie wojny” stanowczo temu przeczy. Płynące z przebywania na froncie doznania prędko zacierają przed Andym granicę między symulacją a rzeczywistością, a to sprawia, że strefa działań wojennych staje się całkowicie prawdziwa, podobnie co strach przed zostaniem rannym lub zabitym. Drugi problem, jaki moim zdaniem porusza ten tekst oscyluje wokół kwestii etyczno-moralnej: jaka rozrywka jest w porządku, a jaka nie? O ile granie w strzelaniny na ekranie komputera raczej nie budzi większych kontrowersji, bo nie strzelamy my tylko nasz awatar i w pełni rozumiemy, że to tylko gra, tak doprowadzenie do sytuacji, w której my sami dla rozrywki pociągamy za spust jest już nieco wypaczone. Nieważne, że dzieje się to w symulacji, bo jak pisałem wyżej, wrażenia i emocje płynące z jej doświadczania są całkowicie prawdziwe. Co więcej: za zabijanie wrogą są punkty, a za te awansuje się w wojskowej hierarchii w „strefie wojny”. Jest to wyjście naprzeciw zwierzęcym instynktom – na wojnie zwykle motywacją jest przetrwanie. W modelu rozgrywki „strefy wojny” przetrwanie nie wystarcza. Gracz nagradzany jest za zabijanie. Martin jakby szukał odpowiedzi, gdzie przebiega granica między dobrą zabawą a tworzeniem zbyt immersyjnego doświadczenia, wewnątrz którego można dosłownie popaść w obłęd. Być może w przyszłości doczekamy się rozrywki, gdzie nasza świadomość będzie wprost ładowana do wnętrza jakiegoś programu i jeśli kiedykolwiek to nastąpi, moim zdaniem, będzie obciążone poważnymi debatami na tematy moralno-etyczno-prawne.   

„Nie wolno zabijać człowieka” to kolejne dobre opowiadanie z tego zbioru, które zbudowano na dość klasycznym motywie zderzenia dwu cywilizacji. Bardziej zaawansowani technologicznie ludzie, którzy na dodatek mają teokratyczno-imperialne zapędy, w dość bezwzględny sposób rozprawiają się z rdzenną cywilizacją pewnej planety, niszcząc ich miejsca kultu, zabijając ludność i rujnując dziedzictwo kulturowe, a cała sprawa ma podłoże religijne. Tutaj Martin portretuje bardziej zaawansowanych technologicznie ludzi jako moralnych dzikusów, którzy w imię swoich ideałów nie przejawiają szacunku dla tego co inne i obce, a w dodatku są na tyle krótkowzroczni i zaślepieni, że nie są w stanie ujrzeć tego, co jest ważniejsze od wymyślonych, rzekomo wszechmocnych, wszechwiedzących i wszędobylskich bytów. Z tego opowiadania, moim zdaniem, płynie ostra krytyka wszelkich systemów wartości podporządkowanych wierze czy religii, które od stuleci swymi wykładniami próbują tłamsić humanizm, naukę, logikę i inne wartości oraz idee oświeceniowe.

„Wszystkie barwy pierścienia gwiezdnego” bazują na dość typowym dla fantastyki naukowej motywie. Naukowcy zostają skonfrontowani z nieznanym dotąd fenomenem fizycznym i próbują zgłębić jego naturę oraz okiełznać jego siłę.

„Pieśń dla Lyanny” to ostanie opowiadanie tego zbioru i stanowi idealną, bo wyważoną mieszankę socjologicznej fantastyki naukowej oraz smutnej historii miłosnej. Tekst skupia się na romantycznej relacji dwójki telepatów, którzy na obcej planecie napotykają jej rodzimych mieszkańców – Shkeenów. Shkeenowie są o tyle zagadkowi, że technologicznie zatrzymali się w ziemskim odpowiedniku epoki brązu i trwają w takiej stagnacji od 14 000 lat. Spotykanie czytających w myślach telepatów z gospodarzami planety będzie dość niesamowite i brzemienne w konsekwencje. Subiektywna narracja pierwszoosobowa jednego z kochanków pozwala lepiej zatopić się w tej, niezbyt rozbuchanej, acz niezwykle interesującej opowieści, której oś stanowią takie idee jak miłość, szczęście, bliskość i poczucie wspólnoty.       

Myślałem, że George R.R. Martin nieco gorzej poradzi sobie z fantastyką naukową, bo moje skojarzenia natychmiast powędrowały ku cyklowi „Pieśń lodu i ognia”, który jest niesamowicie rozwleczonym, wielowątkowym, a jednocześnie wybitnym fantasy z wieloma bohaterami i rozległą problematyką. Niemniej Martin bez dwóch zdań przekonał mnie, że zna się na rzeczy, wie czego w fantastyce naukowej szukać, jak ugryźć temat i stworzyć sensowne teksty, które pchną czytelnika do refleksji nad światem i ludzkością, a także pozwolą miło spędzić czas. Warto nadmienić, że Martin dobrze wyważył swoje opowiadania, bo zanurzenie w jakiekolwiek głębsze przemyślenia jest w przypadku jego twórczości całkowicie opcjonalne. Na pierwszym planie jest przede wszystkim akcja, a nie punkty zapalne do refleksji filozoficznej. Te naturalnie są łatwo dostrzegalne, ale nie są wepchnięte na siłę. Zbiór ma też inną, ważniejszą zaletę: jest bardzo równy. Teksty nie odstają od siebie jakością.

Czytelnicy znający Martina od strony „Pieśni lodu i ognia” mogą obawiać się jego przebogatego, acz uciążliwego stylu opisywania rzeczy niezbyt przydanych dla rozwoju fabuły: strojów, pomieszczeń i tym podobnych. Tutaj nie ma po nim śladu, bo nie ma na to czasu. Akcja we wszystkich tekstach jest zwarta, dynamika narracji jest prawidłowa, niesprzyjająca ziewaniu, czy zaglądaniu na następne strony, by sprawdzić, ile jeszcze do końca. Ten zbiór po prostu się chłonie, tekst za tekstem. Serdecznie polecam wszystkim!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

Opowiadania ułożone subiektywnie od najciekawszych do tych mniej ciekawych (ale wciąż świetnych i wartych czytania!)

Pieśń dla Lyanny
Weekend w strefie wojny
Żeglarze nocy
Skrzynka obejścia
Wszystkie barwy pierścienia gwiezdnego
Nie wolno zabijać człowieka

Źródła:
1. Martin G.R.R. Żeglarze nocy i inne opowiadania. Poznań, 2019.