Słyszeliście o „Malazańskiej Księdze
Poległych”? No pewnie, że słyszeliście, wszak któżby nigdy nie słyszał o tym podobno wybitnym, wielotomowym dziele fantasy, które przez wielu uznawane jest
za rzecz klasyczną i niezwykle ważną dla fantastyki. Steven Erikson, bo tak nazywa
się autor „Malazańskiej…” zawitał na nasz rodzimy grunt z powieścią „Cena
Szczęścia. Opowieść o pierwszym kontakcie”. Co ciekawe oryginalny tytuł
powieści brzmi „Rejoice. A knife to the heart. A novel of First Contact”, co
nijak ma się do polskiego przekładu tytułu, ale radosna twórczość na
płaszczyźnie rzemiosła translatorskiego to najmniejszy z problemów tej
powieści.
Czytając „Cenę szczęścia” nie byłem pewien,
co tak naprawdę mam w ręce. „Czy to jest na poważnie?”, zastanawiałem się. Do
pewnego momentu nie miałem pojęcia, czy to co czytam to jakaś satyra na
gatunek, jakim jest fantastyka naukowa, czy to tak całkiem na serio, ale w
miarę czytania zorientowałem się, że jednak to drugie, co wywołało u mnie
dreszczyk, bynajmniej nie emocji.
Na ulicach pewnego kanadyjskiego miasta dochodzi
do porwania. Nie takiego zwykłego, bo idącą ulicą pisarkę fantastyki naukowej,
Samantę August, zgarnia w biały dzień UFO. Do tego dzieje się to przy użyciu antygrawitacyjnego
słupa światła wydobywającego się ze statku kosmicznego, co prawdopodobnie
wszyscy znamy, bo podobnymi zabiegami operują tandetne filmy o kosmitach z
ubiegłego wieku. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie większej sztampy, nie
wiem, czy w ogóle się da większą popełnić. Samanta budzi się na latającym
spodku (kolejna sztampa) nad naszą planetą i nawiązuje kontakt z pokładową
sztuczną inteligencją. Program przedstawia jej się jako Adam (co jest
oczywiście nawiązaniem do biblijnego Adama) i oznajmia, że reprezentuje
Delegację Interwencyjną triumwiratu obcych cywilizacji, a porwanie odbyło się,
ponieważ rozpoczyna się akcja ocalenia planety przed jej mieszkańcami. Adam
prosi Samantę o bycie rzecznikiem obcych. Wkrótce potem na Ziemię spada coś w rodzaju
pola siłowego, które nie pozwala na dokonywanie aktów agresji między ludźmi i
blokuje procesy przemysłowe, bo ich istnienie naturalnie doprowadza do
niszczenia środowiska naturalnego.
Osobiście poczułem silne zaniepokojenie,
kiedy na czwartej stronie okładki przeczytałem o sposobie, w jaki obcy porywają
bohaterkę, ale pomyślałem, że nie będę oceniać całej książki po tym, że
korzysta z jednej oklepanej kliszy. Poza tym! Motyw obcych, którzy przybywają,
aby uratować planetę przed ludźmi i ludzi przed nimi samymi to nie taki głupi
pomysł. Wręcz bym powiedział, że to pomysł ciekawy, na miarę naszych czasów. W
ogóle motyw z pierwszym kontaktem jest dosyć pojemny, a jego ramy są dość
rozległe, co zapewnia autorowi spore pole manewru i duży potencjał realizacyjny.
Wszak pierwszy kontakt można rozpatrywać na wiele sposobów – chociażby przez
pryzmat wojny, wyniesienia technologicznego jednej cywilizacji przez drugą, co
z pewnością niesie ze sobą aspekty socjologiczne, można skupić się na próbie
porozumienia z obcymi i zrozumienia idei rządzących ich światem (co z bardzo
dobrymi skutkami nierzadko robił Stanisław Lem), można podnosić kwestie moralne
i filozoficzne wynikające z faktu takiego spotkania, można ukierunkować motyw
przewodni na rozszyfrowanie systemu lingwistycznego obcych, jak w całkiem
udanym filmie pod tytułem „Arrival”. U Stevena Eriksona mamy popularny motyw
połączony niewątpliwie z wynikiem obserwacji niepokojących tendencji
rozwojowych. Nie jest, ani nowością, ani ciekawostką, że ludzie powoli, acz niezwykle
sukcesywnie dążą do samozagłady. Zanieczyszczenia mórz, oceanów, wód
gruntowych, góry plastiku, zanieczyszczenia powietrza, przeludnienie, nadmierna
produkcja dwutlenku węgla, globalne ocieplenie, handel emisjami, wojny, odpady
radioaktywne, chemia w żywności i tak można by jeszcze wymieniać. Jeśli nie
zabije nas wojna, to zrobią to przypadkowo zainicjowane zmiany w biosferze. Generalnie
nieciekawe czasy przed nami. I właśnie z tej pesymistycznej perspektywy bije źródło
powieści Eriksona. Obcy widząc dokąd zmierzamy uruchamiają protokoły
interwencyjne i wkraczają do akcji.
Jak wyszło? No, nie za dobrze, jak pisałem
na początku nie byłem pewien, czy to satyra, czy na to serio. Powieść przede
wszystkim oferuje kilka postaci: główną i poboczne. Główną bohaterką jest
oczywiście Samanta August. Prowadzone ze sztuczną inteligencją pokładową
dialogi należą do najciekawszej części książki. Przedmiotem rozmów jest kondycja
naszej cywilizacji, rozmowy Adama i Samanty schodzą nierzadko na temat bolączek
ludzkości i stanowią coś w rodzaju lustra, które Steven Erikson podsuwa nam pod
nos. Poza tym mamy jeszcze punkt widzenia ludzi na Ziemi głównie: polityków i
pewnego afrykańskiego watażki który odurzał narkotykami nieletnią, a potem
wykorzystywał ją seksualnie. Pod wpływem interwencji obcych ów watażka zmuszony
jest do migracji i w jej trakcie przechodzi duchową przemianę. Tyle, że bohater
ten ma w sobie tyle ekspresji, jakby ktoś kijem na piachu malował, a jego
przemiana pozbawiona jest przez to jakiegokolwiek znaczenia i ładunku
emocjonalnego. Jest bo jest, ale w sumie niewiele z tego wynika, bo autor nie
poświęca temu procesowi zbyt wiele czasu, a sam bohater nie daje się jakoś
lepiej poznać, choćby na tyle, żeby odczuwać do niego przynajmniej cień sympatii.
W zasadzie nic nas on nie obchodzi, podobnie jak inni bohaterowie tej książki,
bo brak im wszystkim głębi. Wszyscy oni bowiem wycięci są z dykty, nie mają za
grosz charakteru, to po prostu kukły z jednym lub dwoma atrybutami.
Politycy, którzy reagują na poczynienia
obcych zachowują się jak skretyniali idioci, jakby nie rozumieli, co się dzieje
z Ziemią. Myślą płytko i krótkowzrocznie, co jest dosyć karykaturalne i aż
trudne do uwierzenia, bo nie sądzę, aby w dobie globalnego kryzysu ludzie
myśleli o załamaniach cen na giełdzie. W tej głupocie zdecydowanie przoduje
prezydent Stanów Zjednoczonych, który jest wyjątkowym cymbałem. Nie jestem
pewien czy Steven Erikson nie chciał po prostu wyrównać jakichś rachunków z
Donaldem Trumpem, bo ten bohater to chyba jakaś jego inkarnacja. W ogóle
Amerykanie w tej powieści, mam wrażenie, pokazani są jako najgłupszy naród na
świecie. Z Chińczykami oraz Rosjanami, którzy też mają pewne znaczenie w tej
historii Erikson obchodzi się nieco łagodniej, acz wielce stereotypowo. Rosjanie
piją wódkę, Chińczycy marzą o zalaniu świata nową technologią, którą mają
nadzieję poznać dzięki obcym. Bohaterom zbiorowym, jakim niewątpliwie są narody
towarzyszy ten sam problem, co z postaciami sensu
stricto. Dzierżą jakiś jeden lub dwa atrybuty i wymachują nimi przez całą
książkę. W powieści też dość mocno pobrzmiewa krytyka kapitalizmu, jakby Steven
Erikson deklarował wszem wobec, że światopoglądowo jest socjalistą, a
kapitalizm to zło wcielone.
Kolejna rzecz, która mnie zdziwiła i przyprawiła
o zdegustowanie to dziwnie wywindowana pozycja pisarzy science-fiction. Po pierwsze Erikson przywołuje i niekiedy wychwala
faktycznie istniejących kanadyjskich pisarzy, a ponadto daje tym pisarzom
uprzywilejowaną pozycję w świecie przedstawionym bowiem są oni traktowani jako
źródło wiedzy o obcych cywilizacjach, co jest po prostu głupie. To tak jakby
Erikson stawiał siebie i swoich kolegów po fachu na piedestale, ale to przecież
niedorzeczne, bo ewentualnym kontaktem z obcymi powinni zajmować się ludzie
nauki, a nie kultury, a już na pewno nie pisarze science-fiction. Erikson argumentuje taki stan rzeczy obszerną
wyobraźnią i pomysłowością pisarzy, ale ten argument to i tak inwalida. Nie
dość, że to poroniony pomysł to jeszcze śmierdzi jakimś fan servicem i poklepywaniem koleżków po fachu po plecach.
Jest też wątek „Szaraków”, to znaczy
najbardziej generycznych obcych, jakich można sobie wyobrazić, tych chudych, z
dużymi głowami i wielkimi oczami, których obrazy przychodzą do głowy na hasło
„Archiwum X”. Otóż „Szaraki” po cichu uprowadzają Ziemian i inne rasy i
pożywiają się ich strachem, a więc są jednoznacznie źli i muszą zostać
zwalczeni przez jedyną, słuszną, wspaniałą międzygwiezdną wspólnotę, do której
lada moment wkroczy ludzkość za sprawą interwencji tych dobrych obcych, którzy
sprowadzają ludzi na dobrą drogę i przy użyciu jakiejś niesamowitej, bliżej
nieopisanej technologii regenerują Ziemię. W jednej chwili więc obcy blokują u
ludzi zachowania antagonistyczne, a w drugiej mówią „dokopcie Szarakom”, co
jest oczywiście ze sobą sprzeczne.
Razi też fakt, że wymowa powieści Eriksona
jest do bólu moralizatorska. Ludzie dewastują Ziemię, przylatują obcy, grożą
nam palcem, ale w sumie są w stanie naprawić większość wyrządzonych szkód bez
większego problemu i to robią, a potem główna bohaterka staje się orędownikiem idei
obcej rasy i na forum ONZ wygłasza przemówienie, w którym mówi o konieczności
zjednoczenia, dbania o planetę i pokonania „Szaraków”. Po chwili ci dobrzy obcy
dają ludziom flotę kosmiczną, ot tak, co jest wielce nielogiczne. Uzbrajanie młodej,
głupiej i niedojrzałej moralnie (z perspektywy obcych oczywiście) cywilizacji,
która jeszcze niedawno była gotowa wybić się nawzajem z powodu prozaicznych
różnic w nowoczesną broń jest naprawdę głupim pomysłem. Można by powiedzieć, że
w tym miejscu Steven Erikson rehabilituje ludzkość i daje jej kredyt zaufania,
ale na tle reszty książki prezentuje się to wielce niedorzecznie.
I tak mniej więcej powieść zmierza do
końca. Nim to się jednak stanie wielki statek kosmiczny z Samantą August zawisa
nad siedzibą ONZ i wzywa ludzi do kontaktu. Scena prawie jak z tandetnego
filmu, tylko wymieńcie sobie siedzibę ONZ na Biały Dom i macie kolejną kliszę
pełną gębą. Wracając na moment do tego przemówienia… ono brzmi tak jakby to nie
bohaterka, a sam Steven Erikson przemawiał przez książkę wprost do czytelnika i
wygłaszał tyradę o tym, co jest nie tak z naszą cywilizacją. Wypada to
niezwykle sztucznie.
Styl pisania Eriksona jest dziwaczny. Z
jednej strony mamy ładny i literacki język, a z drugiej trafiają się momenty,
że nie byłem pewien, czy wciąż czytam tę samą książkę, jest więc sinusoidalnie,
ale da się to przeżyć. W porównaniu do głupot, jakimi operuje ta powieść, styl
jakim jest napisania to naprawdę mały problem.
„Cena Szczęścia” momentami zahacza o
powieść ekologiczną, ale tylko zahacza. To skrócony i w gruncie rzeczy spłycony
przegląd problemów aktualnie trapiących ludzkość. I nie mówię, że pisanie o tym,
że zabijamy tę planetę i siebie samych jest nieważne lub niepotrzebne. Jest bardzo
potrzebne, bo jako ludzkość nie myślimy o przyszłości, z grubsza mamy gdzieś
czy przyszłe pokolenia będą miały gdzie żyć, czy będą mogły wyjść na dwór bez
maski lub przejść ulicą bez grzęźnięcia po kolana w stertach śmieci.
Każda próba pokazania, że mamy tylko jedną
Ziemię, którą sukcesywnie zabijamy i musimy coś z tym zrobić, przestać, to gra
warta świeczki. Tym bardziej jeśli taką próbę podejmuje się w popowej powieści,
która ma szansę dotrzeć do milionów ludzi. Tyle, że to w przypadku Eriksona to nie
chwyciło, wszystkie poruszone problemy są przez autora eksplorowane bardzo
powierzchownie. Wszystkie choroby, na które zapadła nasza cywilizacja nie mają
w tej powieści absolutnie żadnego ciężaru, a więc raczej nie poruszą
czytelników. Rozumiem ideę, jaka prawdopodobnie przyświecała autorowi, co
chciał przekazać, ale zbyt powierzchowne podejście do problemu i operowanie
oklepanymi sztampami odbiera tej historii całą powagę i w gruncie rzeczy
ośmiesza wybraną przez autora problematykę. Znacznie lepiej, zwracając uwagę na
problemy ekologiczne poradził sobie brytyjski pisarz John Brunner w książce
„Ślepe Stado”, malując obraz czarny, ponury, wypełniony śmiercią i dotykający
do żywego. Powieść Eriksona natomiast próbuje poruszać poważne tematy, ale
czyni to w zupełnie niepoważny sposób; nie ma dobrze napisanych bohaterów,
obfituje w uproszczenia, a ponadto łamie zasadę decorum, to znaczy sposób prowadzenia narracji nie schodzi się z
problematyką. Tej książki po prostu nie da się traktować poważnie. Wszystko to
jest niestety wielce naiwne i grubymi nićmi szyte.
Szkoda, że tak oto prezentuje się „Cena
szczęścia”, ponieważ pomysł na książkę jest całkiem trafiony, nawiązuje do
czasów, w których obecnie żyjemy, jest odpowiedzią na niepokojące tendencje
rozwojowe i gdyby Erikson bardziej się postarał niewątpliwie „Cena Szczęścia”
mogłaby stanowić ważny głos czy też komentarz społeczny w publicznej debacie na
tematy ekologiczne. Z wielką przykrością stwierdzam, że powieść ta była dla
mnie gorzkim rozczarowaniem i nie mogę jej zarekomendować.
Za
możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!
Źródła:
1. Steven Erikson. Cena szczęścia. Poznań, 2019.
1. Steven Erikson. Cena szczęścia. Poznań, 2019.
Tags:
WSPÓŁPRACA
Prześlij komentarz
2 Komentarze
"nie sądzę, aby w dobie globalnego kryzysu ludzie myśleli o załamaniach cen na giełdzie" - ależ właśnie tak jest właśnie teraz na Ziemi. Jedynie Unia Europejska próbuje robić cokolwiek w sprawie kryzysu klimatycznego, jako jedyna wprowadza różne normy jeśli chodzi o ekologię (np. wymusiła na całym świecie używanie norm energetycznych sprzętów elektronicznych). To i tak jest jeszcze dalekie od ideału, ale generalnie dobrze rokuje. Przeciwieństwem są np. USA, które mają absolutnie w czterech literach jakiekolwiek globalne wyzwania, no i właśnie liczą się tam tylko money, money i giełda właśnie. Oczywiście to wszystko ma jakieś uzasadnienie i musielibyśmy nie być sobą, żeby nie doprowadzić do takich zniszczeń środowiska jak obecnie. Jednak przyszedł taki moment, żeby dalej przetrwać, musimy się wnieść na wyższy poziom w sposobie organizacji naszej cywilizacji. A co do książki to wykreślam ją z listy do przeczytania ;) Dzięki za recenzję.
OdpowiedzUsuńIstotnie nie warto tracić czasu na tę książkę. Pomysł fajny, ale zmarnowanym autor poszedł w banały jakich mało i uwalił koncept na całej linii. A co do naszej cywilizacji to sądzę, że ludzie naprawdę zmądrzeją jak już będzie na to za późno.
Usuń