Mill Valley – małe miasteczko w Kalifornii. Do doktora Milesa Bennella przychodzi jego znajoma Becky i oznajmia, że martwi się o swoją kuzynkę Wilmę, ponieważ ta w ostatnim czasie zachowuje się w dziwaczny sposób. Nietypowe zachowanie kuzynki objawia się tym, że przestała ona rozpoznawać swojego wujka – Irę. Wilma twierdzi, że Ira, mimo iż wygląda tak samo i zachowuje się tak samo, jest zupełnie inną osobą, że został przez kogoś podmieniony. Doktor Bennell decyduje się odwiedzić kuzynkę swojej znajomej, lecz nie udaje mu się zaobserwować niczego nadzwyczajnego – przyczyny upatruje w psychice samej Wilmy, niżeli w rzeczywistej przemianie wujka. Wkrótce do gabinetu lekarza zaczyna zgłaszać się coraz więcej osób, informując o niewyjaśnionych zmianach w zachowaniu swoich bliskich…

„Inwazja porywaczy ciał” (1955) Jacka Finneya zakwalifikować można jako horror z elementami science-fiction. Jest to powieść niemłoda, bo licząca sobie ponad pół wieku, ale wciąż mająca duży potencjał ku temu, aby czytelnika skutecznie zabawić i nastraszyć, bowiem pierwsze skrzypce gra tutaj gęsty i niepokojący klimat. Dlaczego atmosfera tej powieści jest tak dobra? Składa się na to kilka czynników.

Po pierwsze mamy tutaj małe, amerykańskie miasteczko, w którym wielu ludzi się zna, przynajmniej z widzenia. Jednocześnie jest to miasteczko położone w pewnym oddaleniu od większych aglomeracji, a więc można powiedzieć, w jakimś, niewielkim chociażby stopniu, odseparowane od reszty świata. Po drugie, kreowana w toku narracji groza wkrada się do umysłu czytelnika bardzo powoli, subtelnie i niepostrzeżenie. Choć nie jestem pewien, czy grozą z prawdziwego zdarzenia to uczucie nazywać można. To bardziej pewien rodzaj niepokoju, dyskomfortu psychicznego, kiełkującego z przeczucia, że za kulisami, niejako poza wiedzą narratora oraz, naturalnie, czytelnika wylęga się coś bardzo złego oraz plugawego i ma to miejsce właśnie w tym momencie. To przeczucie też nie uderza w odbiorcę, jak rozpędzona lokomotywa, lecz rośnie powoli, acz sukcesywnie. Ale skąd dokładnie się bierze – na to pytanie już nie tak łatwo odpowiedzieć. To uczucie porównywalne do chwili, kiedy jeżą wam się włosy na ciele, bo zdajecie sobie sprawę, że chyba ktoś za wami stoi, ale boicie się odwrócić i sprawdzić, lub gdy jesteście sami w domu, wracacie z kuchni do pokoju i dociera do was, że układ przedmiotów rozrzuconych na biurku chyba był inny, gdy opuszczaliście pomieszczenie zaledwie kilka minut temu. Są to uczucia niezwykle osobliwe, nieprzyjemne, wręcz obrzydliwe. Kto doświadczył, ten doskonale zrozumie, co mam na myśli.

Po trzecie, Finney gra niedomówieniami oraz poszlakami, często tworzy luki informacyjne albo konstruuje sytuacje, w których coś istotnego lub groźnego mogło, choć nie musiało, wydarzyć się poza wiedzą narratora. Autor dba o to, by czytelnik nieustannie był trzymany w napięciu i przynajmniej częściowej niewiedzy. A gdzie niepewność i niewiadome, tam swe macki wpuszcza groza. Ponadto autor stosuje ciekawy chwyt, bowiem dosłownie przebiera zło w ludzką skórę, to znaczy tytułowi porywacze ciał zagnieżdżają się w organizmach ludzkich. Tym sposobem niemożliwe staje się odróżnienie, czy postaci wchodzą w interakcje z istotą ludzką, czy już nie. Jeśli nie, to bohaterowie i tak nie są w stanie tego dostrzec, nawet jeśli sam czytelnik ma jakieś domysły. To sprawia, że o losy postaci można się autentycznie obawiać, obecny staje się dreszczyk emocji. Za niemożnością odróżnienia istoty ludzkiej od jej imitacji, za faktem zakamuflowania zła, idzie jeszcze jedna rzecz, a mianowicie narastająca paranoja, która udziela się bohaterom powieści, ale udzielać się może także odbiorcy, ponieważ nigdy nie wiadomo, kto już został odmieniony, a kto wciąż walczy i pozostaje sobą. Przy tym wszystkim Jack Finney nie zniża się do epatowania brutalnością, krwią, czy obrzydlistwem.  

Dość długo autor pozostawia czytelnika bez odpowiedzi na pytanie, z czym  tak naprawdę mamy do czynienia, jaki rodzaj mrocznej siły cicho i niepostrzeżenie wkradł się do Mill Valley, choć można się tego domyślać uświadomiwszy sobie, że mamy w rękach horror z elementami science-fiction. Niemniej poczucie, że doświadczamy czegoś nam obcego dodatkowo potęguje grozę. Bo niczego się boimy się bardziej, niż nieznanego. Dlatego zło w powieści Finneya przybiera maskę wielce subtelną, ale jednocześnie przerażającą, właśnie z racji swojej nieoczywistości.

W kwestii postaci poczyniłem pewne spostrzeżenie. W mojej opinii obecnie panuje trend na wiarygodnych, wielowymiarowych bohaterów i prawdziwość w przedstawianiu ich emocji oraz przeżyć, o ile nie przeczy temu konwencja danego dzieła literackiego lub fantastyczna specyfika świata przedstawionego. Mam wrażenie, że dziś książka, która nie ma odpowiednio silnie zarysowanych postaci słabiej przemówi do wyobraźni czytelników, niż ta, która ma. Zdaje się, że lubimy, jako odbiorcy, realizm i wiarygodność na płaszczyźnie emocjonalnej, bo to pozwala nam z bohaterami się utożsamiać. Ponadto „współczesny” bohater zwykle zdaje się dążyć do konfrontacji i aktywnie zmierza do rozwiązania problemów. Jack Finney natomiast tworzy postacie nieco wycofane, odrobinę bierne i dość samozachowawcze, starające się odwlec konfrontację z nieznanym. Miles, Becky i inni nie mają szczególnie mocno zarysowanych portretów psychologicznych. Oczywiście, zostali wyposażeni w pewne atrybuty, mają określone cechy charakterystyczne i są sympatyczni, ale nijak nie wpisują się w, moim zdaniem, obecnie panujący trend silnych protagonistów. Zamiast walczyć ze złem, starają się po prostu przetrwać, przeczekać, wykonują uniki, ponieważ nie są herosami gotowymi sprostać każdej napaści lub każdemu problemowi. Są tylko mieszkańcami Mill Valley, zaszczutymi, mocno zaniepokojonymi, a później też przerażonymi nową sytuacją. Stąd czytelnicy, którzy cenią sobie mocne i odważne charaktery, mogą być trochę zawiedzeni, ale należy mieć na uwadze, że kiedyś powieści pisano trochę inaczej, niż obecnie, panowały chociażby inne motywy oraz trendy. Uproszczone sylwetki postaci w „Inwazji porywaczy ciał” odbieram mimo wszystko jako zaletę. Zwyczajność bohaterów, ich niemożność do popełnienia wielkich czynów, unaocznia czytelnikowi bezradność postaci wobec ogromnej grozy, która Mill Valley nawiedziła i uwiarygadnia tę grozę w oczach czytelnika.

Z punktu widzenia osoby zainteresowanej fantastyką naukowa: „Inwazja porywaczy ciał” realizuje popularny motyw ataku na Ziemię, ataku dokonywanego przez obcą, przybyłą z kosmosu i bardziej zaawansowaną cywilizację. Cała operacja odbywa się powoli, według określonego planu i z założenia niepostrzeżenie. Jest to odwrócenie schematu gwałtownej inwazji, podczas której kosmiczni najeźdźcy doprowadzają do unicestwienia ludzkiej cywilizacji.   

Fabułę książki Finneya można jakoś przełożyć na uniwersum wzorcowe? Moim zdaniem tak i odniosę się tutaj do makkartyzmu, to jest bezwzględnej polityki senatora Josepha McCarty’ego, którą dało się obserwować w Stanach Zjednoczonych w latach 1950-1954. Makkartyzm wymierzony był w rzekomych komunistycznych agentów lub sympatyków Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, którzy mieliby na terenie USA podejmować próby infiltracji ważnych dla państwa instytucji. Należy pamiętać, że lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku nie były najlepszym czasem. Świat jeszcze dobrze nie okrzepł po drugim światowym konflikcie, a już w powietrzu wisiał trzeci – Zimna Wojna mogła w każdej chwili zmienić się w trzecią wojnę światową, na szczęście do tego nie doszło. Naturalnym więc wydaje się, że w kraju obawiano się agentów obcego mocarstwa i faktu, że mogliby oni przekazywać istotne informacje rządom, dla których pracują. „Inwazja porywaczy ciał” jest więc analogią do życia politycznego, jakie toczyło się wówczas w atmosferę nieufności, podejrzeń i oskarżeń w Stanach Zjednoczonych.

Ciekawostką jest, że użyty przez Finneya motyw nierozpoznawania bliskich osób i doświadczania wrażenia, że zostali oni podmienieni przez obce, ale identycznie wyglądające istoty nie jest całkowicie wyssany z palca. Istnieje zaburzenie psychiczne, które dokładnie tym się objawia i nazywa się syndromem Capgrasa. Niewykluczone, że była to jakaś inspiracja dla autora.

Wydanie od Vesper opatrzone jest kilkoma ilustracjami, które wykonał Piotr Herla. Charakter rysunków doskonale wpisuje się w mroczny ton opowieści – kompozycje utrzymane są w raczej ciemnych barwach i, według mnie, stanowią popis w sztuce władania światłem i cieniem. Nie jest to pierwsza książką od Vesper, którą miałem przyjemność czytać. To wydawnictwo niezwykle dba o to, by dzieła wychodzące z ich oficyny zawsze były najwyższej próby – na każdej możliwej płaszczyźnie: składu i łamania, przekładu, korekty i redakcji, ilustracji lub projektu okładki.   

Sięgając po „Inwazję porywaczy ciał” należy mieć na uwadze, że powieść ta została napisana ponad pół wieku temu. Przez tą różnicę w czasie, fabuła może nam się chwilami wydać zbyt prosta, a niektóre rozwiązania fabularne umowne, żeby nie powiedzieć naiwne. Warto spróbować przymknąć na to oko i dać się wciągnąć nietuzinkowej i wręcz psychodelicznej atmosferze.

Źródła: 

1. Finney J. Inwazja porywaczy ciał. Czerwonak, 2018.