Mildred Hayes (Frances McDormand) straciła swoją córkę Angelę, nastolatka została zgwałcona i zamordowana. Policja z miasteczka Ebbing jest bezsilna w tej sprawie, ponieważ śledztwo utkwiło w martwym punkcie. Wściekła, bezradna i rozgoryczona Mildred postanawia wypowiedzieć wojnę policji. Aby wywrzeć presję na miejscowym szeryfie (Woody Harrelson) i jego podwładnych wynajmuje trzy tablice reklamowe pod miasteczkiem i umieszcza na nich kontrowersyjny przekaz. Jedno z haseł brzmi „Umierała będąc gwałconą”. Wynikający z ogromnego smutku i żalu czyn Mildred uruchamia w Ebbing serię niefortunnych zdarzeń.

Mildred to niemal emocjonalny wrak, kobieta nosząca w sobie mnóstwo złości, osoba zaniedbana, cyniczna, wulgarna, bezpruderyjna i bezpośrednia. Ale też totalna twardzielka – odważna, uparta i niezłomna, przez co bardzo łatwo ją polubić, kibicować jej i współczuć. Mimo że bohaterka sprawia wrażenie jedynie pustej skorupy, którą stała się po śmierci córki to jest niezwykle barwnym i kipiącym od gniewu, którego nie da się ukierunkować, indywiduum. Warto zauważyć, że jest do dramat, a nie historia kryminalna, nie ma więc tu miejsca na akcenty detektywistyczne, film przede wszystkim kładzie nacisk na tragiczne losy ludzkie, skomplikowane i głębokie relacje oraz emocjonalny rollercoaster.

Akcja rozpoczyna się siedem miesięcy po śmierci Angeli. Zastajemy więc bohaterkę w dość nowej i wciąż jej obcej sytuacji życiowej, w której zdecydowanie się nie odnajduje. Poza śmiercią córki dochodzą skomplikowane relacje z nastoletnim synem, również nie mogącym pogodzić się ze stratą siostry i toksyczna relacja z ex-mężem Charliem, byłym policjantem.

„Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” wykorzystuję sprawę Angeli Hayes, aby powiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy o ludzkiej naturze, relacjach z drugim człowiekiem, poczuciu winy, współczuciu i próbie wyjścia z traumy jaką jest śmierć dziecka. Ale zdecydowanie najwięcej „Trzy bilboardy…” mówią o pogodzeniu się ze swoim losem oraz przebaczaniu, nie tylko tym, którzy nas skrzywdzili, ale przede wszystkim przebaczeniu samemu sobie. Film wykorzystuje ku temu galerię niezwykle barwnych i charakternych postaci, które z początku mogą wydawać się nieco sztampowe, ale zdecydowanie zyskują przy bliższym poznaniu. Poza wyśmienitym i soczystym występem McDormand, cenię także grę Woody’ego Harrelsona w roli szeryfa, ale bezapelacyjnie ubóstwiam Sama Rockwella, gdyż jego kreacja jest absolutnie obłędna. Rockwell wciela się w niezbyt rozgarniętego gliniarza maminsynka targanego własnymi demonami, a postać jaką aktor wykreował jest dość specyficzna, bo w jednej chwili bawi, a w drugiej staje się odpychająca i obrzydliwa, ale to co najważniejsze to to, że bohater grany przez Rockwella ewoluuje od początku filmu do końca, podejmuje ważne decyzje, ponosi ich bardzo gorzkie konsekwencje i zmienia się. Postać ta przebywa niezwykle wyboistą i trudną drogę, emocje są autentyczne, motywacje klarowne i wiarygodne, a sugestywna gra aktorska Rockwella wzbudza mój absolutny podziw. Za brawurowy popis w „Trzech bilboardach…” Rockwell został zresztą nagrodzony, tak samo jak McDormand.

Film ożywiają nie tylko świetne wiarygodnie napisane i zagrane postacie, dzięki którym wszystkie „kurwy” brzmią jak poezja, ale także błyskotliwe, zwarte i ostre jak brzytwa dialogi oraz gorzkie zwichnięte poczucie humoru, które ja osobiście niezwykle cenię. I cieszę się, że filmowcy uznali, że gdzieś w tym ciężkim, melancholijnym klimacie prowincjonalnego miasteczka toczonego przez świeżą zadrę wciąż jest miejsce na odrobinę śmiechu. Dzięki temu „Trzy bilboardy…” niewątpliwie zyskują. Uwagę zwraca też fakt, że film epatuje odcieniami szarości – nikt nie jest zły do cna, ani nikt nie jest krystalicznie czysty, co niewątpliwie przydaje realizmu całej historii i wiarygodności wspaniałym postaciom, które tę historię ciągną, nie dając widzowi nawet chwili czasu na nudę. Bezstronność narracji oddaje również pola odbiorcy do snucia własnych przemyśleń i wyciągania wniosków po seansie. A te mogą być niezwykle gorzkie, bo „Trzy bilboardy…” to opowieść o ludziach takich jak Ty i ja, o ich problemach, przeżyciach i burzliwych emocjach skrytych pod szyldem bólu, żalu i bezsilności, bezsilności, której nie wiadomo jak się pozbyć, co z nią począć, opowieść, w której każdy ma do przepracowania własne problemy, co film sygnalizuje nam subtelnie i z finezją, nie waląc po głowie płytką ekspozycją. Żaden z bohaterów nie prowadzi żałosnych monologów na temat swych motywacji, a reżyser nie pisze postaciom usprawiedliwień. Wszystko to podlane jest świetnymi zdjęciami, klimatyczna muzyką, która wprowadzi nas w prowincjonalny klimat i jakąś taką trudną do uchwycenia szczerością.   

„Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” to opowieść, u podstawy której leży głębokie i raniące poczucie niesprawiedliwości i chęć upominania się o tę sprawiedliwość, aby wreszcie zamknąć kipiącą cierpieniem ranę, to historia ciężka, boleśnie szczera, łamiąca serce, ale właśnie dlatego zdecydowanie warta Waszego czasu. Nie ma tu nic głupiego, nierealistycznego, niewiarygodnego czy nieprawdziwego. Jeno gorzka proza życia ukryta za małomiasteczkowym marazmem, za bohaterami niosącymi ciężar własnych życiowych doświadczeń, które ich ukształtowały, ale ta proza życia szyta jest niezwykle finezyjnymi nićmi na reżyserskiej kanwie.  

„Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” znalazły miejsce w moim sercu, to jeden z moich ulubionych filmów, który oglądałem wiele razy i za każdym razem towarzyszą mi te same trudne i niestrawne emocje, na które jedynym lekarstwem są po prostu łzy. Z całego serca polecam i liczę, że i Wam się spodoba.

Zwiastun: https://www.youtube.com/watch?v=Jit3YhGx5pU