„Wszyscy na Zanzibarze” pióra Johna Brunnera otwierają serię „Artefakty” od Wydawnictwa MAG i jest to otwarcie warte uwagi, choć wymagające od czytelnika skupienia, wytrwałości i wewnętrznej determinacji, ponieważ „Wszystkich na Zanzibarze” czyta się niełatwo, a to dlatego, że powieść ta nie ma jednego skoncentrowanego na jakimś zagadnieniu wątku wypełnionego wartką akcją, który miałby szanse na łatwe przytrzymanie czytelnika przy lekturze. Książka Johna Brunnera (1934-1995) to historia tocząca się wieloma torami, pełna przerywników, wstawek, rwących się wątków, w której główną rolę grają mniejsze lub większe dramaty różnych ludzi; biednych i bogatych, białych, czarnych, mądrych i głupich – nieważne. Ważne, że bolączki świata są trochę jak danse macabre, taniec śmierci, kiedy podczas epidemii dżumy w średniowiecznej Europie trupem padali wszyscy – niezależnie od statusu społecznego i majątkowego.

O czym są „Wszyscy na Zanzibarze”? Nie sposób powiedzieć bez zdradzania zbyt wiele ze względu na mnogość wątków, ale śmiało można rzec, że ta monumentalna książka to bardzo przyziemna socjologiczna fantastyka formalizująca obawy autora przed nadchodzącym stuleciem, swoisty wyraz lęku wynikający z obserwacji niepokojących tendencji rozwojowych oraz rozległy komentarz dotyczący szeroko pojętych kwestii społecznych, ekonomicznych, rasowych, równościowych i ekologicznych. W tym miejscu, uważam, warto wspomnieć, że John Brunner był wyśmienitym obserwatorem, żeby nie powiedzieć jasnowidzem, i z wcale niemałą precyzją przewidział szereg problemów, które będą nas dotykać w XXI stuleciu. A uczynił to Brunner też na kartach innych swoich powieści: „Ślepe Stado” (1972) oraz „Na Fali Szoku” (1975). Ta pierwsza to znakomita, ale miażdżąca smutkiem powieść ekologiczna o umierającej Ziemi i człowieku jako ofierze własnej krótkowzroczności, zaś druga opisywała problemy komputerowe i informacyjne w świecie przyszłości, który dziś jest już naszą rzeczywistością. Być może warto nadmienić, że „Na Fali Szoku” miało już pewne cechy właściwe cyberpunkowi i właśnie tam, wbrew obiegowym opiniom, należy zwracać swoje spojrzenie w dyskusji o początkach tego nurtu, a nie w kierunku „Neuromancera” (1984) napisanego przez Williama Gibsona (1948-). „Wszyscy na Zanzibarze” natomiast porusza takie tematy jak rasizm, eugenika, dyskryminacja, narkotyki, rozwarstwienie społeczne, przeludnienie, przesuwanie norm społecznych do niebezpiecznych granic, knowania rządów i korporacji, których celem jest zdobycie kontroli absolutnej nad jednostkami – a więc mamy tu też kwestie wolności osobistej i indywidualizmu. Jedna z firm posuwa się nawet do zagarnięcia pewnego Afrykańskiego państewka. Krótko mówiąc: wiadro najgorszych przywar ludzkich, których źródło bije w cywilizacji wylewa Brunner na karty powieści i bez pardonu nura w nich czytelnika.

Niemniej wszystkie te sprawy, zapewne z uwagi na wysoką wrażliwość literacką autora, przedstawione zostały dość delikatnie, bez nadmiernego epatowania przemocą, smutkiem czy innymi negatywnymi emocjami. Proza Brunnera, choć traktuje o ciężkich zagadnieniach, nie dusi, nie tłamsi czytelnika jak koc przeciwpożarowy tłamsi płomienie. Tę cechę jego pisania łatwo dostrzec też we wspomnianych wyżej książkach „Ślepe Stado” oraz „Na Fali Szoku”, ale szczególnie w tej pierwszej, bowiem podejmowana tematyka była wielce deprymująca i łamiąca serce, mimo to Brunner zachował finezyjny sznyt.

Zdaje się, że szczególnie mocną stroną Johna Brunnera nie były zmyślne fabuły czy wysoki stopień prawdziwości w ukazywaniu bohaterów – tym bliżej do statystów. Sądzę, że Brytyjczyk większość literackiej energii angażował w świat przedstawiony, ażeby go przed czytelnikiem uwiarygodnić, ożywić, stworzyć wrażenie, że opowieść toczy się w rzeczywistości dynamicznie zmieniającej się wraz z decyzjami jedynie zarysowanych postaci. Świat przedstawiony tętni mnogością bohaterów, ożywieniu sprzyja otwarcie licznych wątków oraz rozproszona narracja, momentami przybierająca dziwaczne formy, która to narracja zwala się na czytelnika niczym nieznośna reklama telewizyjna powodująca nerwowość i przebodźcowanie. Poza standardową narracją natkniemy się na tabele, sprawozdania, fragmenty dzieł, opisy haseł ze słownika i tym podobne sprawy. Wszystko to, wydaje się, nadaje tej historii głębszy kontekst i ukazuje świat przyszłości z wielu ciekawych perspektyw. Obecna jest także narracja nastawiona na pokazywanie, a nie opisywanie co skutkuje beznamiętnym podejściem autora do bohaterów, a to doskonale generuje w czytelniku poczucie jakoby ludzkie życie było warte tyle, co splunięcie. W „Ślepym Stadzie” również dało się to poczuć wyśmienicie i było to jak najbardziej na miejscu ze względu na obraną tematykę.

Spróbujmy teraz lepiej przyjrzeć się problematyce „Wszystkich na Zanzibarze”. Tytuł ten podobno wziął się od stwierdzenia, że gdyby postawić wszystkich mieszkańców Ziemi ramię w ramię na wyspie Zanzibar to zajęliby jej całą powierzchnię, a książkę wydano w 1968 roku. Wówczas liczba ludności Ziemi wynosiła około 3,5 miliarda osób. Jestem pewien, że w dniu dzisiejszym wszyscy mieszkańcy naszej planety nie zmieściliby się na Zanzibarze, gdyż jest nas ponad dwa razy tyle, a zasobów, z których ludzkość może korzystać wcale nie przybywa – wręcz przeciwnie. Ich ilość kurczy się w zatrważającym tempie. Brunnerowskie postawienie wszystkich ludzi na Zanzibarze to prawdopodobnie metafora symbolizująca nadchodzące nieuchronnie przeludnienie, które według autora nastąpić miało w wieku XXI. I z wolna następuje. Przenikliwość autora w tej materii może więc budzić pewien niepokój, choć nie on jeden podjął problematykę przeludnienia, czy też próbę szacowania, ile ludzi będzie żyło na Ziemi w określonym czasie. Podobnego wróżenia podejmował się na przykład Aldoux Huxley, ale jego przewidywania zdawały się być mroczniejsze. Między innymi kwestię przeludnienia Huxley podnosił w książce „Nowy wspaniały świat 30 lat później. Raport rozbieżności” Przeludnienie we „Wszystkich na Zanzibarze” ma swoje ciekawe konsekwencje – poza tymi najbardziej oczywistymi. Masz więcej dzieci, niż zakłada ustawa? Zatem nie wolno ci się napić naturalnej kawy, należy ci się tylko syntetyczna i niezdrowa breja. Ukrywasz kolejną ciąże? Grozi ci więzienie albo inne poważne konsekwencje prawne. Chcesz mieć legalnie dziecko? Nie ma sprawy, ale nie może być obciążone chorobami genetycznymi – w przeciwnym razie możesz zapomnieć o potomstwie. W książce posiadanie dobrego i zdrowego „progena” jest wysoko postawioną aspiracją, tak jakby ludzie chwalili się swymi dziećmi. To finezyjne dbanie o czystość genów trochę przywiodło mi na myśl praktyki nazistów, którzy przecież wszystkich chorych, upośledzonych, z defektami fizycznymi eliminowali ze społeczeństwa. I choć zabrzmi to okropnie, to kryje się za tym wysoki stopień pragmatyzmu i niewykluczone, że ze względu na malejącą powierzchnię do życia przyszłe pokolenia będą zmuszone do podejmowania takich chłodnych kalkulacji. W powieści czystość genów również jest w cenie, co stanowi sprzeciw człowieka wobec prawom natury. Jest to też niewątpliwie forma kontroli populacji, ale z drugiej strony barykady mamy niespotykaną swobodę seksualną, bo przemiany społeczne nakierowały ludzi na takie idee jak ekshibicjonizm oraz hedonizm, jednocześnie spychając potrzebę prywatności na dalszy plan, co jest pokłosiem przeludnienia. 

Kolejna sprawa to rasizm, który oficjalnie nie istnieje, lecz czarnoskórych bez żenady w myślach nazywa się „brązowymi kinolami”, czarnoskórzy zaś nie krępują się myśleć o białych w kategorii „białodupców”, co świadczy o przesunięciu granic do stopnia, który w dzisiejszym świecie przez ludzi kulturalnych i wykształconych nigdy nie zostanie zaakceptowany. Inna strona medalu w problematyce rasizmu to obawa obywateli czarnoskórych, że przy powszechnej selekcji genów ich genotyp uznany zostanie za niepożądany, ponieważ to wciąż biały człowiek we „Wszystkich na Zanzibarze” reprezentuje „ten najlepszy sort”. Widzimy więc, jak głęboko sięga rasizm, nie sprowadzając się jedynie do wyzwisk lub dyskryminacji, lecz wręcz do niebezpieczeństwa wyrugowania czarnoskórego człowieka ze społeczeństwa. „Wszyscy na Zanzibarze” wydani zostali w 1968 roku. Druga połowa lat pięćdziesiątych i lata sześćdziesiąte to w Stanach Zjednoczonych czas pokojowej walki o prawa ludności czarnoskórej, a najlepiej kojarzonymi postaciami tamtego okresu są Martin Luther King (1929-1968) oraz Rosa Parks (1913-2005) – kobieta, która odmówiła białemu odstąpić miejsce w autobusie. Brunner co prawda był Brytyjczykiem, ale wydarzenia zza Oceanu z pewnością nie były mu obce. Autor mógł zatem obawiać się, że z biegiem lat tendencje rasistowskie będą się pogłębiać, generując różnorakie niepokoje społeczne i rozruchy, czemu w swej powieści dał wyraz. Na szczęście, mam wrażenie, obecnie w świecie przeważają tendencje egalitarne, w Polsce bywa z tym bardzo różnie.        

Inna sprawa to podejście do mediów i ich ogłupiającego wpływu. W powieści Brunnera ludzie nie posiadają komputerów osobistych, ale niezwykle ważna i popularna jest telewizja. Istnieje superkomputer (Salmanasar), którego zadaniem jest analiza ogromnych pakietów danych i podejmowanie decyzji za człowieka. Na tym zadania Salmanasara się nie kończą, bowiem decyduje on też o tym, co pokazuje się w telewizji, a telewizyjny program „Skanalizator” podaje wyprofilowany pod każdego widza przekaz, co sprzyja tworzeniu wokół odbiorców baniek informacyjnych. W świecie rzeczywistym rolę „Skanalizatora” pełni oczywiście Internet; śledząc co przeglądamy, podsuwa się nam podobne informacje pod szyldem „zobacz podobne” albo „to też może cię zainteresować”. Być może intencją Brunnera było wyrazić niepokój przed odwróceniem się człowieka od myślenia i powierzaniem zbyt wielu odpowiedzialnych zadań maszynom, gdyż zaufanie do Salmanasara zdaje się nie mieć granic.

W książce Brunnera pewną rolę pełnią też narkotyki. Te są całkowicie legalne, lecz mówi się na nie „spoksy”, bo ludzie biorą je na odstresowanie lub żeby poczuć się po prostu dobrze. Na horyzoncie majaczy znów Huxleyowski „Nowy Wspaniały Świat”, bo tam środki farmakologiczne stosowano w podobnym celu. Niemniej kwestia farmakologicznych wspomagaczy we „Wszystkich na Zanzibarze” to sprawa ciekawa. Nierzadko mówi się o tym, że w dzisiejszych czasach żyjemy bardzo szybko, tak szybko, jak nigdy wcześniej, zewsząd otaczają nas media, ogromne ilości danych, informacji, stale jesteśmy online lub czujemy potrzebę bycia na bieżąco, bo kto się zatrzymuje lub zwleka, choćby na chwilę, zostaje w tyle. Dzisiejsze tempo życia, w pogoni za pracą, lepszymi pieniędzmi, wykształceniem sprawia wrażenie nieznośnego i wydaje się, że w następnych dekadach będziemy pracować jeszcze więcej, jeszcze ciężej. Być może autor doszedł do podobnych wniosków, stąd spoksy, które pomagają nie implodować w wymagającym świecie. My, co prawda, nie potrzebujemy narkotyków do normlanego funkcjonowania (jeszcze), ale coraz częściej mówi się na przykład o depresji w kontekście choroby cywilizacyjnej. Kwestie zdrowia psychicznego, leczenia farmakologicznego oraz zaburzeń psychicznych powoli wychodzą ze strefy tabu, coraz więcej osób korzysta z pomocy psychologów, psychiatrów i farmakoterapii, nie bojąc się o tym mówić. Jeśli życie będzie nas w dalszym ciągu tak boleśnie doświadczać, to tendencje te będą się pogłębiać, wówczas branie antydepresantów może stać się równoznaczne z przełknięciem profilaktycznie codziennie rano witaminy C. Zarysowane przez Brunnera uzależnienie od środków farmakologicznych poprawiających kondycję psychiczną nie wydaje się wcale taką odległą wizją.   

Dalsza kwestia to rozwarstwienie społeczne. Kurczenie się zasobów naturalnych to rzecz nieunikniona, a kiedy będzie ich naprawdę mało to znajdą się w rękach tych najbogatszych, co moim zdaniem zepchnie klasę średnią do nędzy; ludzie podzielą się na dwie grupy: na bardzo bogatych i bardzo biednych. Sprawy te również John Brunner w swojej książce delikatnie porusza. Bogacze noszą modne ubrania, spotykają się na wystawnych przyjęciach podczas gdy wielu szarych ludzi ledwo wiąże koniec z końcem.

W powieści Brunnera zmienił się nie tylko świat, ale też język. Na przykład kobieta i mężczyzna to teraz laska i ziom, mierzwa to popularne wyzwisko, a dzieci to progeny. Przykłady można mnożyć, niemniej „Wszyscy na Zanzibarze” to zły sen purystów językowych. Wszystkie niecodzienne słowa, jakie znajdziemy w książce łączy wspólny mianownik, którym jest trywializacja języka, rozkład słownictwa, a więc nawet mowa ludzka ugina się przed dystopijną wizją przyszłości. Za przekład odpowiedzialny jest Wojciech Szypuła i należy złożyć mu gratulacje, ponieważ tłumaczenie Brunnerowskiej nowomowy musiało stanowić wyzwanie.   

„Wszyscy na Zanzibarze” to książka z rozmachem, zdaje się, że Brunner był zainteresowany przedstawieniem jak najbardziej wiarygodnej wizji przyszłości, zwracając uwagę na jak największą liczbę aspektów życia człowieka, ale jednocześnie samego człowieka przedstawił w roli bezsilnego statysty, który, jakby stracił kontrolę nad otaczającym go światem. I choć autor nie wartościuje można odnieść wrażenie, że na poruszone w książce problemy nie przedstawił żadnego rozwiązania, zakończenie bowiem nie napawa optymizmem. I zdaje się, że my, jako ludzkość, w świecie rzeczywistym też pewnie tych rozwiązań nie odnajdziemy, musząc w przyszłości mierzyć się z co najmniej niewygodnymi konsekwencjami decyzji powziętych w poprzednich dekadach – przynajmniej taka myśl nasuwa się po zatrzaśnięciu „Wszystkich na Zanzibarze”

Powieść namawia do refleksji, ale niewątpliwe nie należy do łatwych, jest długa, podejmuje trudną problematykę w nieoczywisty sposób, stawia bohaterów w roli statystów, dystansuje ich od czytelnika, a mnogość wątków wiruje jak na diabelskim młynie. Trudna to książka, ambitna i wyposażona w skoncentrowany pierwiastek profetyczny. Warto jej spróbować, ale jednocześnie być przygotowanym na pewne trudności.    

 

Źródła:

1. Brunner J. Wszyscy na Zanzibarze. Warszawa, 2015.

2. Brunner J. Ślepe Stado. Warszawa, 2016.

3. Brunner J. Na Fali Szoku. Warszawa, 2015.

4. https://en.wikipedia.org/wiki/Rosa_Parks

5. https://en.wikipedia.org/wiki/Martin_Luther_King_Jr.